Noc. Sprzątam w pracowni i kątem oka oglądam mój ulubiony (polski!!!!) film. "Listy do M".
Już zdążyłam się popłakać, roztkliwia mnie maksymalnie za każdym razem. Zwłaszcza "szczęśliwe finały". Uwielbiam pozwalać sobie na tę słabość jaką jest odczuwanie szczęścia.
Jak to zrobić, by spełniały się życzenia? Trzeba wierzyć i trzeba marzyć, wtedy wszystko się dzieje. I czasami trzeba się w pędzie zatrzymać i zobaczyć obok siebie człowieka, który też ma marzenia.... I dzieją się rzeczy przedziwne, gdy serca się otwierają. Wiem, wiem.... Fikcja filmowa. Ale ja ciągle marzę, że rzeczy dzieją się, gdy na marzenia się otwieramy. Gdy wzywamy Anioła, by swoimi skrzydłami wprawił w ruch wszechświat ze wszystkimi atomami, które poukładają się w przedziwne kombinacje i ułożą w słowa szczęścia, miłości, spełnienia...
Dzisiaj usłyszałam, a właściwie przeczytałam taką wiadomość z pogranicza marzeń spełniających się. Maja zdrowieje, nowotwór wycofuje się. Jeszcze ostatecznie wiadomość do potwierdzenia 14 grudnia, ale ja już dzisiaj tupię z radości nóżkami. Aniołowie, Aniołowie... Kocham Was zawsze, ale gdy spełniacie marzenia tak wyjątkowe, jak to - kocham Was po stokroć... i dziękuję, bo wiem, to Wasze dzieło:)
A teraz ten film. Ryczę na finale za każdym razem. Ciekawa jestem, czy nasza telewizja pokusi się o pokazanie go w okolicy świąt czy znów pokażą Kewina:)? Nie za bardzo się tym w sumie przejmuję, bo i tak nie mam telewizora w domu i będę oglądała co zechcę... ale.
Właśnie. Ciekawe.
I mam takie życzenie, przedświąteczne. Niech spełniają się marzenia. Te o miłości, o zdrowiu, o potrzebie bycia z drugim człowiekiem, o potrzebie dziecka, męża, czułości, wiary... Niech się spełniają...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz